Na początku chciałam bardzo podziękować Dirty Rose, z której bloga co raz więcej osób trafia tutaj. Macie linka: the-flames-burned-out.blogspot.com/
A na końcu przeprosić, że olałam bloga. Teraz będę pisać więcej, bo mnie wzięło.
Proszę o komentarze i miłego czytania ;>
BARDZO chcę podziękować wszystkim, którzy polecają mnie na blogach, dziękuję wam baaardzo!
__________________________________________________________________
Rose już chciała wyjść z tego gabinetu. Wybiec ile sił w nogach. Wypłakać się Jeffowi, który i tak ma za dużo problemów na głowie i potraktuje to jako błahostkę. Sama nie wiedziała co czuje. Złość? Nienawiść? Smutek? Te wszystkie dziunie z klasy
Rose kochały się w Duffie mimo tego, że dołączył do szkoły dopiero na początku
tygodnia. Nienawidził swojej pracy. Z całego serca nienawidził, a z
drugiej strony było w niej coś podniecającego, ale o pozytywnej jej
stronie McKagan nie dopuszczał do siebie myśli. Za to Isbell próbował rozmyślać tylko o jej pozytywnych stronach. Sam przed sobą się przyznawał, że niekiedy odczuwał ogromną satysfakcję gwałcąc bezbronne kobiety, a potem strzelając do nich i zakopując je w lesie.
Tak, tak Duff i Izzy byli płatnymi zabójcami, Stradlin oferował "dodatkowe usługi", tzn. zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, czy właśnie gwałty. Musiał. Nie chciał, żeby Rose była zmuszona do takiego samego życia jak on. Był świadomy tego, że skoro będąc w liceum stał się płatnym zabójcą, to już żadna przyszłość przed nim. W wieku 14 lat wylądował w zakładzie poprawczym, ale szybko wyszedł za dobre sprawowanie. Przez jakiś czas pilnował go kurator, ale szybko go cofnęli. Seattle to taka dziura, że nikt się tym nie przejmował. Nawet seryjny morderca mógłby Sobie tu żyć beztrosko jak baranek na polu.
Rose była świadoma tego, że jeżeli pójdzie do Izzyego, to zostanie wyśmiana za swoje błędy. Stradlin był jej starszym bratem - typowym braciszkiem o którym marzyły wszytkie dziewczyny, ale bywał chamski, perfidny i cyniczny.
Gdy dziewczyna tak rozmyślała, niespodziewanie do gabinetu weszła pielęgniarka. Opatrzyła dziewczynie nogę, nucąc tym samym wesołą pioseneczkę z Montheygo Pythona pod nosem. Spojrzała na brunetkę i zauważyła jej wyrazny smutek w oczach.
-Młoda damo, co Ci się stało? Noga się niedługo zrośnie, wiesz, always look on the bright side of life!
-Wiem, wiem - Rose uśmiechnęła się lekko - Zamyśliłam się.
-Czyżby ten dostojny młodzieniec tak na Ciebie działał? - Zapytała pielęgniarka z chytrym uśmieszkiem.
Młoda Isbell nawet nie zdawała sobie sprawy, że może ją coś tak bardzo rozśmieszyć. Zaczęła się śmiać, szczerząc swoje białe ząbki.
-Nie, nie proszę Pani. To kolega, proszę mi uwierzyć.
-Jak chcesz, Młoda Damo - Odparła kobieta, uśmiechając się lekko i kontynuowała swoją pracę.
Została jeszcze nierozstrzygnięta sprawa Tommyego... Przewijał się on przez myśli Rose, niczym chytry lis. Nie wiedziała o co chodzi. Jedyne czego mogła być pewna to to, że mimo obietnic, Jeff coś przed nią stale ukrywa. Musiała się jak najszybciej dowiedzieć, o co chodzi. Miała nawet pomysł, jak to zrobić. Dosyć nierozsądny, ale była gotowa podjąć się najgorszego, byle by się dowiedzieć prawdy. Zdawała sobie sprawę z tego, że ta prawda musi być okrutna. Bardzo okrutna i krzywdząca, skoro nic nie wiedziała o przystojnym blondynie.
Wyszła z gabinetu, z dobrze opatrzoną nogą i kartką z instrukcją, jak o nią dbać. Ani jej się śniło nie wychodzić z domu przez tydzień, tak jak to kazała higienistka. Jedyne co ją przejmowało, to po co Duff przyjechał do Seatlle, kim był Tommy, dlaczego Izzy przed nią tyle ukrywa i przede wszystkim - gdzie to wszystko znajduje swoje połączenie.
Gdy zadzwonił dzwonek, dziewczyna szybkim krokiem udała się do swojego ulubionego miejsca na papierosa. Wiedziała, że Duffa tam nie będzie. Była tego na 100% pewna, że on sam będzie chciał to wszystko sobie przemyśleć, zanim dojdzie do rozmowy, która nie będzie przyjemna dla obu stron.
Musiała wszystko na spokojnie przemyśleć. Postanowiła, że zwolni się u wychowawczyni, ale zamiast do domu, pójdzie na spacer.
Tak też zrobiła. Spakowała plecak i ruszyła na miasto. Idąc przez szkolne boisko zastanawiała się, gdzie pójdzie. Myślała o jej ukochanym parku, do którego zawsze przychodziła mając problem czy będąc bardzo szczęśliwą. Tam się najlepiej czuła. Lepiej, niż gdziekolwiek indziej. Było jedno ale - Jeff wiedział, jak bardzo ważne było dla niej to miejsce. Musiała wymyślić coś innego.
Krążyła największymi slumsami i melinami. Pełno strzykawek walało się po chodnikach, a butelki bezwładnie toczyły się po ulicy. Mimo ładnej pogody, wszystko wydawało się takie szare, jakby właśnie nadchodziła burza z deszczem. Co kilka metrów, Rose słyszała za sobą pogwizdywania starych, napalonych żuli. Mimo wszystko wiedziała, że razem z bratem powinna właśnie tak żyć. Gdyby nie to, że Isbell zarabiał tak duże pieniądze, a ona dorabiała w barze, prawdopodobnie właśnie wciągaliby krokodyla, popijając go najtańszym piwem. Była świadoma tego, że żyje dzięki wytrwałości i stanowczości brata, który nie raz nią potrząsał, gdy była załamana. Nie pocieszał jej, ale dawał takiego kopa, że odechciewało jej się rozpaczać i użalać nad sobą.
Gdy tak krążyła, co raz bardziej przekonywała się do tego, że chyba nie jest w stanie zaakceptować takiej pracy u kogokolwiek oprócz Isbella. Jej najukochańszgo, starszego bracizka, który był chamem i prostakiem bez uczuć. Powinna go nienawidzić, a kochała jak nikogo innego.
Szła tak zamyślona i nawet nie zauważyła, kiedy weszła do lasu.
Ptaki słodko ćwierkały, a zielone, świeże liście lekko powiewały na delikatnym wiaterku. W powietrzu unosił się zapach kwitnących kwiatów i trawy regenerującej się po dość mroźnej wiośnie. Miało się wrażenie, że ten las to taki mur, oddzielający normalną dzielnicę Seattle, od patalogicznych osiedli i przerażających zaułków. Faktem było, że całe Seattle było patologiczne, ale nie wszędzie byli narkomani i bezrobocie. Rose zagłębiona w swoich myślach nie słyszała, że ktoś za nią idzie. Poczuła mocny uścisk na ramieniu i znajomy zapach, który nie był McKagana ani Stradlina...